Wbrew swojej woli i chęciom, przesiąknęłam Ameryką mocniej niżby mogło się wydawać.
Thanksgiving.
Czuję się co najmniej jak w Boże Narodzenie (proszę, tylko nie sypcie na mnie gromów).
Panuje specyficzna, jedyna w swoim rodzaju atmosfera. Wyczuły ją nawet dzieci.
Nie przygotowuję wystawnego przyjęcia jak w typowym amerykańskim domu. Jest indyk na słodko (śliwki, jabłka, miód, ostra papryka) i sos z żurawiny. Jest ciasto. Jest wytrawne czerwone wino. Wiem, wiem do drobiu powinno być białe...
U nas jest czerwone i zawsze będzie czerwone.
Zawsze w ten dzień nachodzi mnie zaduma. Mamy tyle za co możemy dziękować Bogu.
Uświadomiłam sobie, że od jakiegoś czasu moje czyny determinuje podświadome przeczucie, że gdybym dopuściła się jakiegoś zła w życiu, to Bóg zdmuchnąłby szybko tą cząstkę szczęścia, którą teraz możemy się cieszyć.
Wiem, to nie tak działa, siedzą jednak we mnie takie myśli.
Choroba Kacperka jest tragedią, ale w pewnym sensie jest też darem. Pomimo tego co się stało, czuję że Bóg szczodrze nas obdarował. Boję się, że to wszystko może zostać mi zabrane w każdej sekundzie.
Dopiero co, byłam świadkiem tego jak rozsypało się życie mojej koleżanki. W przeciągu miesiąca, dwóch, szczęśliwe i spokojne życie zamieniło się w ruinę. Nie miejsce tu jednak na takie opisy.
Gdzieś tam, pomimo tego co nas spotkało, po prawie trzech latach walki z koszmarem i codziennemu przyglądaniu się cierpieniom swojego dziecka mogę jednak powiedzieć, że jesteśmy w znacznym stopniu szczęśliwą rodziną.
I to jest dobra wiadomość dla każdego z Was. Takie rzeczy są jednak możliwe.
Więc kiedy przyjdzie na Was jakaś ciężka próba to przypomnijcie sobie co powiedziałam.
Buźka.